czwartek, 28 listopada 2013

Faceci bez nadzoru

Wiem, że dawno już tu nie byłam. Cierpię na brak czasu, wciąż. Czekam, aż zakończy się proces transferowy, poznamy pełne składy. Byłam proszona jeszcze o podsumowanie drużyn, wiec postaram się zrobić to przez świąteczny grudzień :)

Dzisiaj mam dla Was opowiadanie, oczywiście żużlowe, ale z dodatkiem Biblii. Wcielę się w rolę menadżera drużyny z Częstochowy.

                   Żużel poznałam jeszcze będąc w szkole podstawowej. Wtedy nie spodziewałam się, że tak bardzo wejdzie mi w krew. Zaczęło się głupio, bo od strony na facebook'u, następnie bloga, a potem poszło już samo. Od zawsze moim marzeniem było zostanie menadżerem jednej z drużyn, bycie blisko z zawodnikami i możliwość robienia czegoś dla tego pięknego sportu. Nie spodziewałam się, że moje pragnienia staną się prawdą.
                   Dzisiaj nie mam czasu praktycznie na nic. Każdy kolejny tydzień skupia się na niedzielnych meczach, chłopakach, sprzętach i problemach. A te się nie kończą. Oprócz prowadzenia częstochowskich Lwów, mam na głowie jeszcze prowadzenie kadry Polski. Ostatnio ostro szykowaliśmy się na półfinał Drużynowego Pucharu Świata, kiedy Honorata Dudek przyniosła nam hiobową wieść - jej syn Patryk poślizgnął się i złamał rękę! O ironio! Chłopak wytrzymuje upadki na torze, a doznaje kontuzji podczas codziennych czynności. Nie obyło się więc bez zgrzytania zębami, ale trzeba było się pozbierać i kontynuować przygotowania do sobotniego DPŚ oraz meczu ligowego między Częstochową a Zieloną Górą.
                   Na początku sezonu, niczym syn marnotrawny do naszego biało-zielonego składu powrócił Emil Sajfutdinow. Kibice bardzo liczyli na jego przybycie i w końcu się doczekali. Świetną formę na treningu prezentował Grigorij Łaguta, a jeszcze lepiej wiraże pokonywał Rune Holta. Dzięki takiemu dobremu przygotowaniu chłopaków mogłam skupić się na rozmowach z moimi reprezentantami Polski. Oni niestety nie mogli zrozumieć, że mamy coraz mniej czasu. Kiedy zjawiłam się na torze treningowym w Tarnowie, przed wejściem do parku maszyn zatrzymał mnie trener Marek Cieślak:
- Weronika, ten półfinał to będzie istna droga krzyżowa! Oni się kłócą odkąd tylko przyjechali! Zrób coś z nimi, ja w takich warunkach nie będę pracować - krzyczał rozwścieczony.
- Cudownie... - podobnie wkurzona ruszyłam w stronę parku - Tak to jest z facetami, nie można zostawić ich nawet na minutę samych!
Kiedy wparowałam do pokoju zawodników, chłopaki przestraszyli się nie na żarty. Przed wejściem słyszałam kawałek ich kłótni, jednak z moim pojawieniem się - wszystko ucichło.
- Co wy sobie wyobrażacie!? Mamy dzień do jednego z najważniejszego wydarzeń w żużlu, a wy robicie sobie wyrzuty! Na torze też będziecie się zajeżdżać?! Gdzie jest wasz duch drużyny?! - krzyczałam wściekła - Zastanówcie się wreszcie! Jazda na tor, macie rekordy wykręcać! - wyszłam, trzaskając drzwiami. W opanowaniu chłopaków pomógł mi również trener, który zaraz po mnie wszedł do zawodników i powiedział, że jeśli się nie uspokoją to spakują busy i pojadą do domu, a jutro będą jeździć bez ustawienia sprzętu. Oto i Sąd Ostateczny.
W tym roku nie byliśmy pewni miejsca, gdzie odbywać się będzie finał Drużynowego Pucharu Świata. Każdy z nas liczył na toruńską Motoarenę, którą polscy zawodnicy znają i czują się na niej najlepiej. Była to nasza Ziemia Obiecana. Póki co musieliśmy jednak przebrnąć przez półfinał w Tarnowie, by mieć szanse na zdobycie zakazanego owocu - tytułu najlepszej drużyny świata. Tak więc chłopcy trenowali pod okiem pana Marka, a ja dopinałam ostatnie szczegóły dotyczące prezentacji drużyny, kevlarów, telewizji oraz innych mało istotnych rzeczy. Pod koniec dnia, kiedy stwierdziliśmy, że chłopcy są już w pełni gotowi na jutrzejszą jazdę - wznieśliśmy toast, który miał zwiastować nasze zwycięstwo.
                     W sobotę rano dostałam wiadomość: "Rafał Szombierski ma zatrucie pokarmowe. Musimy wystawić kogo innego". Tego tylko brakowało. Najpierw Patryk, teraz zawodnik Włókniarza, który odpada z jutrzejszego meczu. Nie było sensu jechać do Częstochowy, kiedy za kilka godzin muszę być obecna tutaj, by wspierać chłopaków. Zostawiłam tę sprawę na głowie częstochowskiego trenera Grzegorza Dzikowskiego, a sama poświęciłam wszelką uwagę światowemu wydarzeniu. Tak jak przewidywaliśmy - Polacy nie mieli żadnych problemów i wygrali półfinały Drużynowego Pucharu Świata. Moi silni, młodzi chłopcy nie zawiedli i po raz kolejny pokazali kto rządzi w czarnym sporcie. Pełna optymizmu wracałam w nocy do Lwiątek, przekonana, że jutro pokażą na co ich stać.
                    Nie spodziewałam się jednak, że w klubie zastanę istną Sodomę i Gomorę! Nie dość, że niedyspozycje spadły na mnie jak plagi egipskie to kolejną z nich było... świętowanie pełnoletności jednego z juniorów - Adama Strzelca! Zawodnicy byli przekonani, że sama będę mocno bawić się w Tarnowie po wygranej Polaków i nie zauważę ich niezbyt zadawalającej wydajności. Próbując znaleźć odpowiedzialnego za brak przygotowania chłopaków chodziłam od Annasza do Kajfasza, gdyż nikt nie chciał przyznać się do braku nadzoru.
Drużyna Falubazu Zielona Góra była z góry skazywana na porażkę w tym spotkaniu. Wybrakowana po Drużynowym Pucharze Świata, dodatkowo kontuzja Patryka Dudka - to mówiło samo za siebie. Nasz team zbyt szybko jednak cieszył się zwycięstwem, gdyż spotkanie zakończyło się salomonowym wyrokiem. Kibice Lwów nie byli z niego zadowoleni, jednak ja z pewną radością przyjęłam naszą porażkę. Przegraliśmy z Myszkami 40:50, niczym Dawid i Goliat. Drużyna teoretycznie słabsza dała nam w kość, a ta teoretycznie lepsza - mam nadzieję, że czegoś się nauczyła. Ja na pewno - nigdy nie zostawiać mężczyzn bez nadzoru.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz